Dzień drugi.
Po obfitym śniadaniu w hotelowym bufecie wita nas naprawdę fantastyczna pogoda.
Mamy ambitny plan poszukiwań słynnego muru Lennona – a według naszego przewodnika i mapy (na której mur oznaczony jest zieloną siódemką) znajduje się dosłownie parę chwil dreptania od naszego hotelu, na dzielnicy Žižkov.
I nikomu w tej chwili nie wydaje się dziwne, że ściana Lennona znajduje się na takim dzielnicowym odpowiedniku warszawskiej pragi.
Poniżej žižkovska wieża telewizyjna, na której w 2000 roku pojawiły się rzeźby raczkujących dzieci autorstwa Davida Černý(ego) – tego samego artysty od instalacji sikającej pod muzeum Kafki. Teraz trochę żałuję, że nie udało się popatrzeć na wieżę z bliska ;)
Wdrapujemy się na wzgórze w parku o nazwie Parukářka. Ciągle intensywnie poszukując Lennona. I podziwiając widoki.
Język czeski jest językiem uroczym – nie da się ukryć. Być może za dużo piwa naród spożywa i stąd miękkość i śmieszność prawie każdego słowa. Jednakże apogeum radości osiągam w momencie słyszenia czeskich dzieci przedszkolnych, które na początku swojego życia (jak każde dziecko przecież) naturalnie sepleniąc kaleczą większość słów na swój dziecinny sposób. Język czeski z ich ust jest po prostu tak przesłodki, że aż do tak zwanego porzygania tęczą. Więc rzygam i idę ;)
Znajdujemy mur – zaledwie trzymetrowy i wyglądający zupełnie inaczej niż w przewodniku. Trzeba dopytać ale czeskie przedszkolanki niestety nie grzeszą podstawową znajomością angielskiego, a przechodzący staruszek (z outfit’em, który mógłby pozazdrościć sam Lennon) na pytanie „czy po angielsku” odkrzykuje, że „Jaa! Naturlich!”.
Ale… Udaje się odkryć, że nasz tajemniczy przewodnik (na którym mur Lennona zaznaczony zieloną siódemką, jak już wspominałem) ma różne odcienie wymienionego zielonego i tym samym okazuje się, że szukamy Lennona nie tam gdzie powinien być.
Staruszek na mapie pokazuje okolice… mostu Karola :D
Zatem w stronę tramwaju…
Pogoda cudo…
Już z daleka słychać jakiegoś czeskiego śpiewaka, który zachrypłym głosem (i wcale nie takim pierwszej jakości) wyje imadżiiiiin of de pipl sprawiając, że wizyta pod murem jest ciut szybsza, niż planowaliśmy ;)
Znajdujemy się na Kampie – półwyspie na Wełtawie z centralnie położonym owalnym rynkiem. Grupę różnokolorowych domków przecina Čertovka – ślepy kanał rzeki Wełtawy. Wyczytałem, że prażanie nazywają to miejsce swoją Małą Wenecją. I wcale mnie to nie dziwi…
I zdjęcie z ostatniego wpisu potwierdzające praską Wenecję.
A potem schodami.
W internetach można poczytać, że w zamierzchłych czasach schodów tych nie było i mieszkańcy wyspy używali drabin, żeby na most Karola się wdrapać.
I tradycyjnie kilka zdjęć z mostu Karola. Hradczany same pchają się do aparatu.
Docieramy na Josefov – dawną żydowską dzielnicę otoczoną z każdej strony Starym Miastem. Niestety – moje wyobrażenia na temat tego miejsca nijak się miały z rzeczywistością – multum włoskich sklepów sprawiał, że urok żydowskości znikł zanim się jeszcze pojawił. Po za tym okazało się jeszcze, że żeby wejść na stary cmentarz żydowski trzeba zapłacić około 250 koron czeskich. Nie… Zdecydowanie nie należę do sknerowatych i wiecznie oszczędzających ludzi, gdyż rękę do pieniędzy mam dosyć lekką ;) Jednakże wychodzę z założenia, że za pewne rzeczy po prostu nie powinno się płacić.
W planach kolejne wzgórze, na które docieramy drepcząc przez kolejny most. I kolejne widoki.
I schody.
Ze wzgórza z metronomem też świetne widoki.
Po za tym nasz książkowy przewodnik określa miejsce, na które się wdrapaliśmy jako Praga dla zaawansowanych ;)
O samym nieistniejącym już i potężnym pomniku Stalina (który kiedyś z tego miejsca górował nad miastem) można poczytać na ZŁOTEJ PRADZE.
Przejścia dla pieszych w Pradze są co najmniej fascynujące.
Tak samo jak mała ilość widocznych na mieście sędziwych mieszkańców i jeszcze tego samego dnia mamy okazję świadomie przyjrzeć się tym dwóm zjawiskom (wcześniej nikt nie zwracał na to uwagi), a nawet stwierdzić, że łączy je jedno. Otóż… Stoimy i czekamy przed przejściem dla pieszych, żeby zgodnie z ogólnie pojętymi zasadami ruchu ulicznego przejść zgodnie z prawem na zielonym świetle. Zielone światło zapala się na trzy sekundy i gaśnie w momencie kiedy nawet nie jesteśmy w połowie owego przejścia. Potem już nauczyliśmy się przybierać pozy jakbyśmy startowali do biegu, a i tak nie zawsze się udawało. A teraz wyobraźmy sobie że, taka czeska staruszka ledwo kuśtykająca obładowana czeskimi siatami z czeskiego tesco idzie po tym czeskim przejściu i kiedy już by się mogło wydawać, że zdąży przejść przejeżdża ją czeski autobus. Selekcja naturalna? Czeski film, no mówię wam ;)
I drugi dzień już prawie ku końcowi.
Pomimo, że od popołudnia nogi wchodzą ze zmęczenia w czteroliterową część ciała obiecuję sobie szybki, wieczorny spacer po Pradze ze statywem i długim czasem naświetlania. I jak się okazało z odczuciem delikatnego szoku, że bydło turystyczne o tej porze znika w tajemniczych okolicznościach…
Powrót na wzgórze z metronomem.
Rzecz chyba niespotykana w ciągu dnia – opustoszały plac zamkowy na Hradczanach. Tym bardziej dziwne, że wejście o tej porze jest ogólnodostępne i nikt nie ściga, że zamknięte czy coś.
I schodami w dół. Do hotelu. Spaaaaaaać!