Dom z białą suknią…

Sierpniowe powietrze jest ciężkie, gorące, jakieś takie niewygodne w płucach. Spocone czoło przecieram równie spoconym wierzchem dłoni z nadzieją, że jakoś pozbędą się całego tego spocenia. Głośno wzdycham opierając się o drzwi wejściowe. Są otwarte. Chyba się boję…

-O! jesteś! Myślałam, że jeszcze założę tę białą suknię… Pamiętasz?

Patrzę na nią. Na tym rozpadającym się łóżku wydaje się jeszcze mniejsza niż ostatnio. Jeszcze bardziej pomarszczona, zgarbiona i bardziej stara niż w rzeczywistości. Uśmiecham się…

-Zrób mi herbaty, proszę… – szepce, a ja mam wrażenie że mówienie sprawia jej ból. Podchodzę do starej kuchenki i dorzucam drewna. W powietrzu unosi się wilgotny, bliżej nieokreślony zapach. Tyle chciałem jej powiedzieć, tyle słów zbierałem przez te lata, tyle historii poupychałem w zakamarkach pamięci specjalnie dla niej.. Zakładam ręce na pierś i zagapiam się w ogień. Zawsze lubiłem tu być. Spędzać ten czas, który był akurat do spędzenia, dokładnie w tym miejscu, dokładnie z tą starą jabłonią za oknem i oknem za plecami… z palcami ubrudzonymi truskawkami jedzonymi prosto z krzaka i brodą utytłaną mlekiem prosto od krowy…

-Tą koronką przyozdobię te swoje wątłe ramiona…znowu szepce, tym razem ciszej, ale ja słyszę… Zawsze słyszałem…

Muszę wejść na strych, zabrać zdjęcia i listy. Muszę to zrobić… Teraz, natychmiast…. Jej głuche chrząknięcie wyrywa mnie z rozmyślań…

Schodami na strych wspinam się powoli, muskam ścianę z prawej strony – jest tak samo chłodna jak zapamiętałem…

– Raz, dwa, trzy…- liczę stopnie głośno, mimowolnie wkładam ręce do kieszeni, dziwnie się czuję…

-Raz, dwa, trzy! Baba Jaga patrzy…! – słyszę za plecami i nagle przytomnieję…

Stoję przed tym domem z czerwonej cegły. Sierpniowe powietrze jest ciężkie, gorące, jakieś takie niewygodne w płucach. Spocone czoło przecieram równie spoconym wierzchem dłoni z nadzieją, że jakoś pozbędą się całego tego spocenia. Głośno wzdycham opierając się o drzwi wejściowe. Są zamknięte.