Środa, Wtorek

Chciałbym się.
Nie udawać przed samym sobą, jak bardzo urozmaicony jest ten czas, kiedy lustra pękają w pół rodząc siedem kotów na rozgrzanym dachu Twoich pleców. Pocałunki są brzydkie, rozczochrane i chaotyczne. Morduję samego siebie kolejnymi kilogramami smutku napierającego z każdej strony, łuk brwi jest przedbramą do duszy moich bogów uśmiechających się dymem od papierosów. (Mam brudne serce.)
Rozkrajam ten wtorek, drugą w nocy i wyrzuconą gazetę. Śniłaś mi się wspólnie z Nim, brązy były czerwone, a biały nie istniał. Nie mam ciszy, mam krzyk wciskający się w żebra.

Tak myślę.
Urodził się trzeci. Bardziej inny, niż ta pozostała dwójka wpleciona w faktury chodnika. Street Magic, połóż się sama, a ja Cię podniosę. W mieszkaniu siedzi Nuda, nad morzem subtelnie sztorm toczy fale po piasku, wpycham do ust czekoladki. Chyba się już nie zobaczymy, nie zdążymy – bo ja zaczynam rozumieć Tą Małą ze Stolicy, przeguby mam pełne różowości Jej głosu. Słucham Cię wirtualnie. Na czarnym fotelu, w niebieskich dzinsach i wszystko jest „Well Done”. Rozumiesz? Przecież tych chmur nigdy nie było.

Tak myślę.
Urodził się trzeci, Skurwysynie.
Nie potrafię Go jeszcze nazywać po imieniu, nie potrafię spojrzeć mu w oczy i dotknąć, tak żeby Go nie bolało. Mam na imię, a Ty? Od zawsze Tomasz powtarzał, żeby uważać na Świat, bo Świat jest jak niewygodny sweter – najpierw trzeba go trochę rozciągnąć, żeby dało się nosić z uśmiechem. (Tak myślę.) Perfumujesz się.

Tym porannym autobusem sprzed tygodnia, zaczepiasz mnie spojrzeniem, a ja utykam wychodząc. Chaos.