Zostawiam po sobie śniadaniowe okruchy, zamarźnięte dłonie zwinięte w prześcieradło i ciszę, której nie potrafię.
Ostatnio bywa ciężko, i nie potrafiąc wytłumaczyć tego stanu – przyjmuję go łąpczywie.
Upajam się bólem głowy, pięty i krzyża. Płaczę.
Wycięci jesteśmy – tak myślę.
Patryk pyta, jakiej czułości używać. A mi w głowie tłuczę myśl, że tej najckliwszej. Głupie to wszystko. Przerysowane.
(W kuchni pachnie orzechową kawą.)
Małgorzaty już nie ma. Nie siedzi koło mnie. Nie pyta. Nie mówi. Nie śmieje się.
Linią prowadzącą są głowy, powtarza się motyw siedzącego, potem podchodzimy do sali pełnej krzeseł i zapalając światło, udajemy królowe polski.
Okna są pootwierane, drzwi pozamykane, ściskamy się za ręce i powtarzając te dziwne słowa, wchłaniamy kurz.
Musiałbym się dokończyć jakoś. Dopełnić. Dobyć. Dotrwać.
(Uczę się, wkuwam, sram słowem głośno wymawianym.)
Potem umarła babcia Łukasza, rodzice się rozwiedli, Katarzyna wyjechała do ciepłych męzczyzn za granicą, a my zostaliśmy z długiem przemilczenia w sercu. Teraz myślę.
Czasami, mógłbym się modlić – nawet do tych wymyślonych Bogów, którzy ułożeni rzędem na parapecie proszą o przeczytanie.
Jestem siódmą stroną, włosem, palcem, zapałką.
Ostatnio bywa ciężko, nie umiem tęsknić – tak myślę.
Bo ktos albo jest, albo go po prostu nie ma.
(Moja droga Kobieto.)
Zrobiłam się rzeczowa. Mam w torebce butelkę wina i piję, gdy nikt nie widzi.
Nie potrzebne mi stany uduchowienia, które drążąc dziurę w podłodze bywają wymyślone. Dziś chciałabym umrzeć.