Ponad miesiąc mija od ostatniego wpisu, więc siadam trochę jakbym miał pisać list.
Taki wiesz … prawdziwy … papierowy ;)
Po głowie mi się ostatnio tłucze imię „Krystyna”, którym obdarowuje wszystkie przedstawicielki płci „skobieciałej”, niezależnie od tego czy rzeczywiście tak się nazywa rzeczony kobiet czy też nie…
Więc…
Droga Krystyno… Piszę do Ciebie, bo postanowiłem napisać, że u mnie słychać.
Słuchać dużo.
I nie tylko na płaszczyźnie fotograficzno piotrograficznej.
Już pomijając fakt, że w chwili obecnej zdrowie usiadło na brzegu skurwysyństwa i czerpie radość z moich niedyspozycji głosowo-nosowych, że przed paroma miesiącami lekarzyna (żeby śmieszniej było: Krystyna właśnie, lat 60, koszula w romantyczne kwiaty) na podstawie zwykłych wyników krwi miała czelność zdiagnozować białaczkę (!), że w zasadzie moja wątroba jest w takim stanie, że jakby prawie wcale nie istniała i w ogóle pod górę z pozostałościami mózgu i pochodnymi. To mam przyjemność ogłosić, droga Krystyno, że jest całkiem przyzwoicie.
W ostatnim czasie jakoś tak się stało, że po wleźciu do samochodu wysiadłem pod miastem, w którym się urodziłem. Jakieś 160 km od miasta, w którym teraz mieszkam :)
Dobrze jest mieć miejsce, gdzie z samego rana siadasz pod jabłonią z kubkiem kawy i rozkoszujesz się wszędobylską mazurską ciszą – tego mi było trzeba wtedy.
Higiena umysłu, jak to mawia pewna norweżka ;)
Po owej higienie szał zdjęciowy – powstało mnóstwo zdjęć do dyplomu (po kątach, po strychach, po stodołach, gdzie tylko się dało), więc seria robi się coraz okazalsza i bardziej spójna.
Po powrocie do Trójmiasta kolejny szał – zdjęcia w miejscu, który swoim klimatem niesamowicie inspiruje.
Były chwilowe przeprowadzki stołu prosektoryjnego do rogatych garaży kolegi. Trzeba było przewieźć stół przez połowę Sopotu – miny ludzi były takie, że cud, miód i jednorożce. Dopiero potem wpadliśmy na to, że można było kogoś na nim położyć, przykryć białym prześcieradłem i tak wieźć rubasznie przy tym rechocząc ;)
Przypadkowe odwiedziny Wioski Indian, malowniczo opuszczonej dzielnicy Wrzeszcza – następnie zupełnie świadoma wizyta parę dni później – wszak i tu może powstać zdjęcie do dyplomu, przy którym asystuje niezastąpiona Agnieszka… ;)
… z magiczną walizeczką ;)
Jak widzisz, droga Krystyno … W biegu jakby.
I wracając jeszcze do Mazur, bo właśnie sobie uświadomiłem, że to o tym miał być w zasadzie ten wpis – przeżyłem najszybszą w życiu eksplorację (bo aż całe dwadzieścia minut fotograficznego urbexu) i co dziwne – była to rodzinna eksploracja – z dzieciakami, wujkiem, kuzynkami i szwagrami ;)
Pałac w Drogoszach – będę wredny, reszta zdjęc tego obiektu w następnym „liście” Krycha!
Tymczasem dbaj o dzieciaki, męża, kochanka i wszystkie koty w lodówce!!!
Przeabsolutniezaebiste! ;)
zajebiste a najlepsze te na samej górze :D:D:D koffffffam:*:*:*
Tęsknie i kocham…
Twoja Krystyna /jedna z wielu:) /
Oj nie nie nie … Krystyną to Ty jeszcze nie zostałaś … po za tym Katarzyna jest tylko jedna!!! ;) :*